sobota, 24 listopada 2018

Rozdział 12

-Po co tu jesteś Crouch? – spytałam zmęczonym głosem. Ten uśmiechnął się lekko do mnie i przechylił ciało bardziej w moją stronę.
-Chciałem cię przeprosić. Za moją nieobecność, za ten incydent u Longbottomów. Wiem, że w tym momencie musisz mnie nienawidzić za cale zło, jakie wypisują o mnie w gazetach. Nawet nie będę się próbować tego wypierać, bo bym skłamał. Ale nawet nie wiesz jaki szczęśliwy stałem się, gdy zobaczyłem cię tam w tym domu. Jak moje serce podskoczyło do góry, kiedy rozpoznałem twoje rysy twarzy. Mimo tego przerażenia na twojej twarzy, tego żalu – urwał, żeby spojrzeć mi w oczy. – Przepraszam – dodał, a ja westchnęłam głęboko.
Nawet nie wiedział jak bardzo się mylił. Nie nienawidziłam go. Nienawidziłam tego człowieka, o którego okrucieństwie rozpisują się gazety w niesamowitych słowach. Tego Śmierciożercy, który nie zna granic. Tego co zatracił swoje człowieczeństwo.
-Nie było cię przez tyle lat. Gazety pisały o twoich kolejnych morderstwach. Nie wiedziałam jak mam się czuć. Nie pisali tam o Bartym, który uczył mnie jeździć na rowerze, oglądał ze mną łabędzie czy zaklejał rany na kolanach kolorowymi plastrami – mruknęłam, a ten uśmiechnął się lekko, sięgnął do kieszeni ciemnej marynarki i wyciągnął portfel. Zmarszczyłam lekko brwi, ale on otworzył go i wyjął coś z niego. Jakieś papierki. Podsunął zamkniętą dłoń w moją stronę. Musiałam wstać i usiąść na łóżku, bo był za daleko. Ujęłam kilka zwitków w dłoń i otworzyłam ją.
Na mojej ręce znajdowały się te same kolorowe plastry z trytonami, smokami i hipogryfami, którymi kiedyś zaklejał mi rany na kolanach. Lewy kącik moich ust podniósł się delikatnie do góry. Spojrzałam na jego rozciągniętą w lekkim uśmiechu twarz.
-Pamiętasz? – spytał, gdy przekładałam plastry między palcami.
-Jak mogłabym zapomnieć? – odparłam pytaniem i podsunęłam długi rękaw u prawej ręki ukazujący małą bliznę na zewnętrznej stronie ręki, tuż pod łokciem. – Na to zmarnowałeś całą paczkę tych plastrów – dodałam rozbawiona. Ten kiwnął głową wesoło.
-Nie mogłem zrozumieć jaką magię muszą w sobie mieć te plastry, że wystarczy jeden, a ty już nie płaczesz, mimo że masz rozwaloną rękę w kilku miejscach – powiedział kiwając głową z politowaniem. Wzruszyłam bezradnie ramionami i położyłam mu plastry na dalej otworzonej dłoni. Ten zacisnął palce na mojej dłoni lekko. – Emm, niczego tak w życiu nie żałowałem, jak zostawienia ciebie bez słowa. Wydawało mi się to bezpieczniejsze. Nie przyszliby po ciebie, nie wiedzieliby kim jesteś. Nie mieliby mocy w złamaniu mnie – dodał patrząc mi w oczy.
-Twoją słabością jest dzieciak, co z ciebie za Śmierciożerca? – spytałam z lekkim rozbawieniem. Ten spojrzał na mnie z udawanym oburzeniem i zaśmiał się wesoło. Szturchnął mnie w żebra lekko. – Pokazuj się częściej. Może nie w Hogwarcie, ale napisz coś czasami. Jednak trochę czasu minęło, a ty wisisz mi przynajmniej ze sto czekoladowych lodów – dodałam wesoło, a ten kiwnął poważnie głową.
-Z wielką chęcią – odparł i podniósł moja brodę w górę dłonią. Spojrzałam na niego trochę zdziwiona, po czym on lekko się nade mną nachylił. Musnął moje usta swoimi. Nie spodziewałam się tego, ale na moje usta automatycznie wstąpił uśmiech. Crouch odsunął się i uśmiechnął do mnie. – Muszę się zbierać. Mam nadzieję, że za niedługo się zobaczymy – powiedział wesoło. Był dumny z siebie w głębi duszy. Starał się nic nie pokazywać, ale dawno nie widziałam go tak usatysfakcjonowanego czyjąś reakcją.
-Do zobaczenia – powiedziałam wstając z łóżka. Ten kiwnął głową i wyszedł balkonem. Jeszcze odwrócił się zanim zamknęłam drzwi balkonowe.
-Uważaj na siebie Emm – mruknął to samo co w domu Longbottomów i zniknął w obłoku czarnej mgły. Weszłam do pokoju i otworzyłam zamek w drzwiach. Usiadłam na łóżku.
Wiedział, że może pozwolić sobie na wiele. Wiedział, czym nie przekroczy granicy. Doskonale wiedział, że wywoła uśmiech na moich ustach. Pieprzony Barty. Zaśmiałam się ze swojej własnej głupoty i wsunęłam pod kołdrę. Zamknęłam oczy i zasnęłam.
Rano obudził mnie męczący głos mówiący w kółko moje imię nad głową. Uchyliłam powieki i ujrzałam mojego starszego brata. Uśmiechnęłam się delikatnie.
-Nie chciałem cię budzić - urwał, bo zrozumiał, że dokładnie to właśnie zrobił. - Idziesz ze mną do pracy? Zrobiłem ci kawę - dodał wesoło, a ja przetarłam kłykciami oczy. Usiadłam na łóżku.
-A mogę iść w piżamie? - spytałam przejeżdżając palcami po włosach. Ras zaśmiał się i kiwnął głową lekko.
-Pogadam z szefem, ale chyba nie będzie miał z tym problemu - stwierdził rozbawiony, a ja uśmiechnęłam się do niego. Ten wyszedł z mojego pokoju i ruszył na dół po schodach. Zsunęłam się z łóżka i podeszłam do lustra stojącego w kącie pokoju. Nie było tragicznie, ale o tej porze nie chciało mi się nakładać makijażu. Przeczesałam włosy i spięłam je w koka na czubku głowy. Przygładziłam dłonią bordową koszulkę z kieszenią na jednej z piersi i poprawiłam ciemne, prawie czarne proste dresy. Pozostawała jedna kwestia. Iść w papciach?
Spod łóżka spoglądały na mnie pandy.
-Nie dzisiaj - mruknęłam i ruszyłam na dół po obiecaną kawę. Weszłam do kuchni, a na stole stał kubek razem z dwoma naleśnikami, które pachniały już ze schodów Nutellą i bananami. Uśmiechnęłam się wesoło do brata, który kończył już swoją porcję.
-Smacznego - powiedział radośnie, kiedy siadałam przy stole. Kiwnęłam głową i zaczęłam jeść to co mi przygotował. Nie można chyba było sobie wymarzyć lepszego rozpoczęcia dnia, prawda?
-Chłopaki są już w sklepie? - spytałam upijając kawy z kubka. Ras kiwnął głowa zanosząc pusty talerz do zlewu.
-Gotowa? - spytał, a ja kiwnęłam głową. Oboje wyszliśmy z domu z wesołym nastawieniem. Weszliśmy do samochodu Rasmusa, który spokojnie zawiózł nas pod Dziurawy Kocioł. Niedługo po tym staliśmy już w biurze na zapleczu sklepu nie zauważeni przez żadnego z bliźniaków.
-Mogłabyś przeglądnąć te pudła? Ja idę poprawić wystawę - powiedział Ras, a ja kiwnęłam głową i usiadłam na podłodze. Ujęłam jeszcze z biurka nożyk do kartonu i zaczęłam rozcinać paczki.
W pierwszej była cała masa Lipnych Różdżek. Zaczęłam je liczyć, by wpisać to do rejestru ile ich jest. Stanęłam przy siedemdziesiątej drugiej, gdy drzwi do gabinetu się uchyliły.
-Ras? Jesteś tutaj? - usłyszałam głos Freda. Wychyliłam głowę zza biurka i uśmiechnęłam się wesoło do chłopaka.
-Nie ma go tutaj - powiedziałam wesoło.
-Clemmy? A ty nie powinnaś być w Hogwarcie? - spytał z mieszanką zdziwienia, ale i szczęścia w głosie. Wstałam i mocno się do niego przytuliłam. Ten oddał przytulenie. Odsunęłam się i usiadłam na biurku brata.
-Wczoraj byłam z Neville'm w Świętym Mungu. Puścili nas z Hogwartu, ale dzisiaj wieczorem wracam - powiedziałam radośnie. Fred kiwnął głową wesoło.
-Muszę ci coś powiedzieć. Będziesz z nas dumna - stwierdził pewnym głosem. - Z Georgem powoli przekonujemy się do pisania Owutemów - dodał, a ja wyszczerzyłam się do niego.
-Naprawdę? Jestem taka szczęśliwa - odparłam naprawdę wniebowzięta. Bardzo chciałam, żeby skończyli dobrze Hogwart. Nawet jeśli zrobili takie piękne piekło z zajęć Umbridge. Do gabinetu wszedł mój brat.
-Dobrze wam idzie praca - stwierdził rozbawiony, a ja wróciłam do liczenia Lipnych Różdżek.
W ciągu kolejnych kilku godzin udało mi się otworzyć wszystkie te pudła, a naprawdę była ich tutaj duża liczba. Spisałam wszystko co trzeba było. Fred i George tylko na przemian przychodzili i zabierali mi produkty, które zdążyłam przeliczyć. Kładli je na półkach, żeby czekały na klientów, których zresztą nigdy tutaj nie brakowało.
Nawet jeśli była to Pokątna i nie było za bardzo kontaktu z Hogwartem, to i tak pojawiało się tutaj wielu uczniów, nawet w okresie nauki w szkole. Czułam, że jest to jedna z ważniejszych rzeczy w rozkręceniu dobrego interesu. I im się to jak najbardziej udało.
Usiadłam na podłodze blisko wyjścia ze sklepu. Rasmus właśnie zamykał drzwi na klucz od wewnątrz. Koło mnie siedzieli zmęczeni bliźniacy popijający Ognistą w kubkach do kawy.
Moje autorytety.
Zabrałam kubek Fredowi i sama upiłam łyka. Ogień rozlał mi się po gardle i przełykiem powędrował dalej. Uśmiechnęłam się błogo.
-Tata mnie zabije, jak wrócisz pijana do domu - stwierdził Ras upijając ze swojego kubka trochę alkoholu. Uśmiechnęłam się do niego rozbawiona.
-Wpadnę tylko na moment. Zgarnę walizkę. Zawiezie mnie do Longbottomów? - spytałam wesoło, a Rasmus kiwnął głową twierdząco.
-Szkoda, że tak rzadko tutaj bywasz - stwierdził George tuż po przełknięciu łyka trunku. Machnęłam ręką wesoło.
-Bez was w Hogwarcie też nie jest jakoś kolorowo. Ludzie zaczynają się zmieniać trochę. Jak byliście, było prościej - stwierdziłam, a ci w tym samym momencie kiwnęli głową. Zaśmiałam się wesoło jeszcze raz upijając trochę z kubka Freda.
-Dalej Ślizgoni was dręczą? W sensie Neville'a? - spytał Rasmus. Spojrzałam na niego i westchnęłam lekko.
-Trochę mniej. W pociągu przyszli do nas, ale jakoś szybko się zmyli. Potem Slughorn mnie zaprosił do tego Klubu Ślimaka. Nie chciałam siedzieć koło Wybrańca, więc zostało mi miejsce koło Zabiniego. Nie wydaje się takim okropnym człowiekiem - mruknęłam, a Ras westchnął.
-Pozory - mruknął cicho pod nosem.
-Pewnie tak - stwierdziłam jeszcze ciszej, tak bardzo nie chcąc w to wierzyć. Chciałam wierzyć w przemianę Blaise'a. Dlaczego? Sama do tej pory nie wiem.
~~~
Wracam z kolejnym rozdziałem, nie tak długo mi zajęło jego pisanie. Nawet mi się podoba. Dlatego zapraszam do komentowania i pozdrawiam.

niedziela, 11 listopada 2018

Rozdział 11

Wchodząc na Wielką Salę w kącie ujrzałam lekki uśmiech i machającą do mnie dłoń. Nie byłam na początku pewna czy jeszcze nie śpię, ale po mrugnięciu jeszcze z trzy razy jednak stwierdziłam, że to jawa. Zabini machał mi od strony stołu Slytherinu.
Uniosłam dłoń i delikatnie machnęłam nią w jego stronę. Usiadłam koło jedzącego już tosty Neville'a.
-Cześć - powiedział wesoło chłopak kładąc tosta z Nutellą na moim talerzu. - I jak tam Klub Ślimaka? - dodał, gdy tylko spojrzałam w jego stronę ujmując tosta.
-W sumie bardzo dużo z tego co mówiłeś było jak najbardziej prawdą. W sensie to, że Slughorn zbiera tam ludzi, bo uważa, że kiedyś mu się przydadzą. Nawet nie wiesz jakie wielkie oczy zrobił, gdy mu powiedziałam, że Ministerstwo kupuje od moich braci rzeczy ze sklepu - stwierdziłam, a Neville zaczął się śmiać. Zmarszczyłam lekko brwi patrząc na niego zdziwiona.
-To urocze, że nazywasz ich swoimi braćmi - stwierdził wesoło, a ja uśmiechnęłam się delikatnie i ugryzłam tosta. 
To prawda, byli dla mnie ważnymi ludźmi i kochałam ich dokładnie tak samo, mimo że nie wszystkich znałam od samego początku. 
Największe szczęście? Wspólne obiady, rozmowy, milczenie. Ich obecność.
-Ale o dziwo porozmawiałam sobie normalnie z Zabinim. Tak naprawdę normalnie i zaskoczył mnie swoją osobą. Coraz bardziej mnie zaskakuje - stwierdziłam, a Longbottom kiwnął głową.
-Tylko się w nim nie zakochaj - odparł rozbawiony chłopak ujmując kubek soku dyniowego. Prychnęłam lekko i machnęłam dłonią. Ja i Zabini? Niedoczekanie. - Clem, puszczają mnie na weekend do domu, żebym poszedł do Świętego Munga. Idziesz ze mną? - spytał upijając sok dyniowy z kubka. 
Doskonale wiedział, że nie musi o to pytać. Do Franka i Alice zawsze z nim pójdę. Rzadko opuszczałam te wyjścia, nawet jeśli równało się to z zawaleniem jakiegoś testu czy spotkania ze znajomymi. 
-Oczywiście - powiedziałam gładząc go lekko po policzku i wróciłam do jedzenia śniadania.
~~~
Tuż przed przejściem na oddział, na którym leżeli rodzice Neville'a ujęłam jego dłoń i ścisnęłam ją dodając mu tym otuchy. Zawsze w ten sposób wchodziliśmy. 
Od momentu, w którym na pierwszym roku dowiedziałam się o jego rodzicach i o tym, co Bellatrix zrobiła im okropnego, oczywiście wszystko od bliźniaków, bo kto inny wie wszystko o wszystkich? Pierwszy raz poprosił mnie o przyjście z nim tutaj koło połowy pierwszego semestru pierwszego roku. Spotkaliśmy się w tydzień przed Świętami Bożego Narodzenia i akurat on i ciocia Augusta szli do szpitala. Poszłam z nimi.
Doszliśmy pod odpowiednią salę szybko, gdyż nasze nogi bezwiednie już prowadziły nas poprawnymi korytarzami. Neville dotknął klamki i nacisnął na nią uchylając drzwi. W środku stał pielęgniarz, który już nas dobrze znał.
-Dzień dobry Joe - powiedziałam z uśmiechem i wyciągnęłam ku niemu dłoń. Ten uścisnął ją lekko i dokładnie to samo zrobił z dłonią Longbottoma.
-Miło was widzieć - przyznał wesoło i ruszył do wyjścia, by zostawić nas samych z rodzicami. Usiadłam przy stole z Frankiem, który układał spokojnie puzzle. Ten uniósł głowę w górę i uśmiechnął się do mnie delikatnie.
-Pomóc ci Frank? - spytałam wesoło i położyłam dłonie przy układance. Frank spojrzał na Neville'a, który w tym momencie pozwalał swojej mamie dotykać się po twarzy. - Nev, może im coś przeczytasz? - zaproponowałam, a przyjaciel spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.
Ujął Baśnie Barda Beedle'a z półki i otworzył na pierwszej stronie. Usiadł koło Alice, która dłońmi dotknęła jego ramienia, by podnieść się i cały czas widzieć obrazki zawarte w opowieściach.
-Czarodziej i skaczący garnek - zaczął Neville układając się tak, żeby mama widziała dobrze wszystko co znajduje się na kartkach. - Żył raz pewien dobry, życzliwy ludziom stary czarodziej, który używał swojej mocy magicznej mądrze i wspaniałomyślnie dla dobra bliźnich - zaczął chłopak poważnym i spokojnym tonem. W rytm jego czytania powoli układałam, albo też pomagałam układać Frankowi puzzle z ładnym widokiem. Wsadzałam mu w dłonie puzzle i pokazywałam gdzie ma je wsadzić, by pasowały. Za każdym razem był tak samo zachwycony, jak przy pierwszym ułożonym kawałku. Na mojej twarzy malował się tylko delikatny uśmiech, który skrywał chęć płaczu nad ich okrutnym losem.
Gdy tylko Neville skończył po moim policzku pociekła łza. Otarłam ją szybko, żeby nie było widać, że się znowu rozklejam, co tutaj dosyć często mi się zdarzało, jednak nigdy przy Alice i Franku. Poczułam dłoń na ramieniu i usta muskające czubek mojej głowy.
-Dziękuję, że znowu miałaś siłę przyjść tutaj ze mną - wymamrotał Neville i szybko wrócił do mamy. Uśmiechnęłam się do rozbawionego Franka.
Mimo że nie byłam pewna czy mnie rozumieją, czy też jakkolwiek jest dla nich szansa na normalniejsze życie, cieszyłam się każdą drobnostką. Małym uśmiechem, głupim żarcikiem czy najmniejszym zwycięstwem. Kochałam ich dokładnie tak samo jak tatę.
Drzwi do sali się uchyliły i stanął w nich Joe, co oznaczało koniec naszej wizyty. Pogładziłam Franka po czuprynie i przytuliłam Alice dzierżącą w dłoni książkę, którą przed chwilą czytał Neville. Chłopak ujął moją dłoń i kiwając na pożegnanie pielęgniarzowi wyszliśmy z oddziału.
-Lecę do domu, pewnie tata coś ugotował. Idziesz ze mną? - spytałam wypatrując drzwi wyjściowych ze szpitala. Nev zaprzeczył ruchem głowy.
-Obiecałem babci, że wrócę szybko po szpitalu i wszystko jej opowiem - odparł, a ja kiwnęłam głową odnajdując wzrokiem samochód Rasmusa. Zatrzymałam się na moment i spojrzałam na Neville'a. Ten przytulił mnie lekko.
-Dziękuję - wymamrotał i ruszył do samochodu cioci Augusty. Kiwnęłam głową wiedząc, że i tak bym z nim poszła. I tak bym go tutaj wspierała. Jak prawdziwy przyjaciel.
~~~
W całym domu rozległo się pukanie do drzwi. Spojrzałam na tatę, ten wzruszył lekko ramionami. Wstałam od stołu, bo Rasmus nie pałał się do otworzenia drzwi.
-Otworzę – mruknęłam i ruszyłam w kierunku przedpokoju. Podeszłam do drzwi wejściowych i uchyliłam je. Zamarłam na moment.
-Cześć Emm – powiedział spokojnie brązowowłosy mężczyzna stojący za progiem. Łypał na mnie swoimi zniewalającymi brązowymi oczami. Zaprzeczyłam ruchem głowy.
-Nie powinno cię tu być. Nikt cię nie widział? – spytałam rozglądając się po okolicy. Nie było nawet żywej duszy. Nie było to jakoś specjalnie dziwne, bo był późny wieczór, ale dalej się martwiłam. Ten patrzył na mnie trochę rozbawiony.
-Chciałem porozmawiać normalnie. Myślałem, że Franka i Rasmusa nie ma – odparł spokojnie. Westchnęłam lekko i spojrzałam na niego.
-Wejdziesz na balkon do mojego pokoju? Nie mogę cię wpuścić do domu frontowymi rzwiami – stwierdziłam wzdychając ciężko. Ten kiwnął głową, a ja zamknęłam drzwi. Weszłam do kuchni i zgarnęłam ze stołu dwa tosty na talerzu.
-Kto to był? – spytał tata patrząc na mnie spokojnie.
-Jakiś mężczyzna, nie mógł znaleźć domu Andersonów – odparłam z uśmiechem. Ten kiwnął głową, a ja skierowałam swoje kroki ku wyjściu.
-Gdzie idziesz? – mruknął ponownie tata siedzący nad poranna gazetą przy stole. Podeszłam do niego i pocałowałam go w policzek. Uśmiechnęłam się wesoło.
-Lecę na górę. Jeszcze coś poczytam i idę spać – odparłam, a ten uśmiechnął się lekko do mnie i pokiwał z politowaniem głową. Zaśmiałam się lekko i ruszyłam schodami na górę. Po drodze z mojej twarzy zszedł uśmiech, a wstąpił niepokój. Weszłam do pokoju zamykając za sobą drzwi i przedarłam się przez stosy książek i płyt na jego koniec, gdzie było okno balkonowe. Otworzyłam je i wpuściłam Bartyego do środka. Ten usiadł na moim łóżku, a ja zasunęłam rolety, żeby żaden wścibski sąsiad nie miał zamiaru powiedzieć czegoś tacie. Odwróciłam się, żeby widzieć Bartyego.
-Dobrze wyglądasz Emm – stwierdził cicho, a ja przewróciłam oczami. Usiadłam na fotelu koło łóżka.
-Po co tu jesteś Crouch? – spytałam zmęczonym głosem.
~~~
Tak dawno mnie tu nie było. Winię za to wszytsko zmęczenie i studia, dlatego wybaczcie.  Ale zapraszam do komentowania i pozdrawiam.